Gran Canaria w dobie COVID-19 (2020r.) — relacja podróżnicza — cz. I
To była podróż pełna najskrajniejszych emocji. W ciągu zaledwie 10 dni zdołałam się przekonać czym jest prawdziwe niebo i czym jest piekło. Z tym, że prawdziwe piekło nigdy się nie kończy… moje skończyło się po 26 godzinach. Jednak niebo — to ono trwało o wiele dłużej i gdy zamykam oczy, przenoszę się w krainę uśmiechniętych ludzi, słońca, dających cień palm, chłodzących, oceanicznych fal, przepysznych krewetek, pina colady i zachwytu. Tak, dla takiego nieba zdecydowanie warto dobrze żyć. Można przełknąć mróz, chłód, absurdalne zakazy niezdecydowanych polityków, wierząc w to, że jeszcze kiedyś się tam powróci, ale tym razem już bez piekła najgorszych linii lotniczych i skąpego biura podróży. No to zacznijmy od początku…
W celu łatwiejszego czytania, relację podróżniczą z Gran Canarii podzieliłam na kilka części. Przed Wami pierwsza z nich. 🙂
Przed podróżą
Zanim nastanie dzień wylotu, wiele się dzieje. W marcu 2020 mieliśmy co do dnia zaplanowaną z Szymonem wycieczkę na Cypr, jednak COVID-19 doszczętnie ją zniszczył. Potem w naszym związku powstały niemałe zawirowania. Wspólna wycieczka zagraniczna była czymś, o czym oboje marzyliśmy (jako nie tylko odpoczynek i chwilowa ucieczka od tego czy dzieje się w Polsce, ale i zwieńczenie tego, że znów chcemy być razem). Grecja… dokładnie Kreta – taki był pierwszy zamysł. Moja walizka została już spakowana, ale nim kupiliśmy wycieczkę, Grecja w mgnieniu oka wprowadziła testy na COVID i wszystkie wycieczki anulowano. Tunezja all inclusive na 14 dni w dobrym 4**** hotelu, w świetnej cenie zdawała się być strzałem w dziesiątkę i wycieczka została szybko przez nas zakupiona. Gdy planowanie zaczęło się i naprawdę wrzało, a każdą komórkę naszego ciała ogarniał niemały entuzjazm…wycieczkę anulowano z powodu zbyt małej ilości chętnych.
Kolejny strzał padł na wyspy Kanaryjskie…miała być Fuerteventura. Jednak Obowiązkowe testy antygenowe (koszt 180 — 220zł) na wyspach Kanaryjskich zostały wprowadzone tak nagle, że nie zdążyliśmy wykupić wycieczki w terminie nim wejdą w życie. Mieliśmy zdecydować się więc na Maderę, gdzie testy PCR (cena od 450 zł) wykonywane były na koszty rządu, jednak po czytaniu wiadomości na forach internetowych, ogarnął nas strach przed ewentualnym spędzeniem urlopu na kwarantannie w obcym kraju.
Wróciliśmy do opcji Fuerty i testów antygenowych na własny koszt. Jednak ze wszystkich ofert Fuerteventury wygrała… Gran Canaria! Zamiast 7 dni all inclusive na Fuercie, 10 dni ze śniadaniami lub 2 posiłkami na Gran Canarii brzmiało super (hotel Bull Astoria/ TUI). Ale choć oferta wspaniała, nie kupiliśmy jej od razu, ponieważ wciąż zastanawialiśmy się czy pomimo atrakcyjnej ceny, standard nie jest zbyt niski, a po drugie – postanowiliśmy najpierw wykonać testy (trzeba je zrobić do 72 godzin do zakwaterowania w hotelu). Czy testy były takie łatwe? Nie, ponieważ źle znosząc zimny listopad, dzień wcześniej dostałam kataru i bólu gardła… Niby nie musiał to być COVID, ale strach zmarnowanych 400zł (za testy 2 osób) i kwarantanny nie dawał za wygraną. Oczekując na wynik testu twierdziłam, iż stresuję się bardziej niż na egzaminie na prawo jazdy. Gdy wynik wyszedł mi negatywny, aż zaczęłam skakać. Jedziemy, jedziemy, jupi…!
Rozczarowanie
Ależ skąd. To wcale nie oznaczało jeszcze wyjazdu. Spojrzeliśmy na oferty hoteli…ceny poszły o 150 zł w górę. Postanowiliśmy się przespać z tym, licząc że następnego dnia (dzień przed potencjalnym wyjazdem) będzie taniej (no wiem, mistrzostwo cebuli). Kolejnego dnia ceny faktycznie zmalały, choć tylko o 50 zł. Jednak teraz doszedł dylemat, który hotel tak naprawdę wybrać — tani, blisko plaży, o wysokim standardzie, z dwoma posiłkami… ideały nie istniały. I nagle… wszystkie oferty zniknęły. Na nic zdawało się odświeżanie strony. Szymon zadzwonił do TUI, okazało się, że wszystkie wycieczki sprzedano. Nie ma miejsc w samolocie… nawet na sam czarter. Zdesperowana ja zadzwoniłam drugi raz, ale dowiedziałam się tyle, że szansa iż ktoś zrezygnuje jest minimalna, wręcz to niemożliwe.
Pamiętam ten ból… gdy już mieliśmy wszystko… i przez zwykłe niezdecydowanie, wycieczka nam przepadła, jak i wykonane testy na COVID-19. Kolejna opcja wylotu była dopiero za 6 dni i wymagała zrobienia nowych testów. Przeglądaliśmy oferty na wszystkich portalach podróżniczych, wszystkich biur podróży i nic, nic, nic.
Cud?
Gdy zdołaliśmy się już niemal totalnie załamać, w akcie zupełnej desperacji, nagle Szymonowi wyświetliła się oferta z Itaki…niby nieaktywna, niby nie dało się kupić online, ale pod wycieczką widniała informacja “skontaktuj się z nami telefonicznie”. Bez większej nadziei Szymon zadzwonił. Okazało się, że miejsca w samolocie są (nawiasem mówiąc ten sam czarter, którym lecieli klienci TUI) i możemy lecieć. Było to po popołudniu 16 listopada, przy czym wylot był z Warszawy 17 listopada o 9 rano. Pół dnia na ogarnięcie…dosłownie wszystkiego.
Noc 16/17 listopada — Gran Canaria — relacja podróżnicza. To dopiero początek!
To noc, której wcale nie przespałam. Ale jednocześnie jedna z bardziej radosnych nocy w moim życiu. Do 23 ogarniałam resztki pakowania. Była 2 w nocy jak skończyłam malować paznokcie. Potem robiłam jeszcze kanapki i o 3 wyruszyliśmy na lotnisko do Warszawy. Byłam zbyt podekscytowana by spać. Byliśmy dużo wcześniej przed wylotem. Spokojnie, aby zjeść śniadanie w lotniskowym McDonaldzie, usiąść i poczytać dopiero coś o wyspie na którą lecimy. “Wakacje na spontanie też mają swoje uroki” – powiedziałam i zajęłam obok Szymona miejsce w samolocie, choć co prawda przysługiwały po 3 miejsca na osobę — taki leciał pusty… wciąż zastanawialiśmy się dlaczego w Tui powiedziano nam, że nie ma miejsc. Samolot płynnie wystartował i wylądował. W drodze poczęstowano nas wodą. Czytałam kindla i odrobinę drzemałam. W życiu nie powiedziałabym, że ta podróż trwała dłużej niż 5 godzin. I oto dopiero zaczyna się moja długa relacja podróżnicza z Gran Canarii.

17 listopada — wtorek — przyjazd, zachwyt słońcem i pierwsza gafa
We wtorek 17 listopada lądujemy około 15 na czas kanaryjski, co byłoby naszą 16. Wsiadamy w transfer i po 30 minutach jesteśmy już pod Hotelem Rondo ****. Hotel lepszy niż myślałam. Wiadomo, że kanaryjskie 4 gwiazdki to nie to co nasze, ale jednak widać, że hotel jest zadbany i przyjazny (jak się potem okazuje najbardziej LGBT). Okrągły Hotel ( w końcu Rondo). Okrągły basen przed hotelem. Pokój na 5 piętrze wygląda uroczo z dużym przedpokojem i balkonem. Natychmiast zrzucam jeansy i biorę chłodny prysznic. Idziemy przekąsić pierwszy lunch z łososiem, algami i ryżem…mniam. 😉 Pierwsze chłodne piwo wchodzi doskonale. Zachwycam się słońcem…nie wierzę, nie wierzę, że tak tu ciepło! Cała depresyjna struktura moich myśli ulega całkowitej przemianie. Nagle widzę, że życie jest piękne, ludzie uśmiechnięci, a słońce to największy dar, który mogłam otrzymać tej jesieni!
Niestety nie łapiemy się na ostatniego hotelowego busa na plażę i około 1,5 kilometra pokonujemy w klapeczkach na własnych nóżkach, po drodze robiąc pierwszy zakupy i kupując słynny: “croissant curvo”. Na plaży stwierdzam, że jest za zimna woda, by się w niej kąpać (to taki trochę szok, przylecieć tu z zimnej Polski :p), zresztą jest już po 17 i słońce zaraz będzie zachodzić. Oglądamy pierwszy zachód. Wracając do hotelu, cieszymy się, że jeszcze zdążymy wykąpać się chociaż w hotelowym basenie (wisiało info, że jest otwarty do 20). Ale widocznie z powodu małej ilości turystów hotel zmienił zdanie i basen był tylko do 18, a po tej godzinie jest karmiony środkami chemicznymi i odradzają w nim kąpiele. Jestem rozczarowana. Idziemy na pierwszą, hotelową obiadokolację i na takim wyczerpaniu podróżnym nic nam nie smakuje. Nie pozostaje nic innego jak iść spać.




18 listopada — środa — basen, plaża, czyli beztroski dzień odpoczynku
Pierwszy pełny dzień wycieczki jest po to, by odpocząć. Zaraz po śniadaniu udajemy się na basen, znajdującego się przy bungalowach po przeciwnej stronie hotelu, które należą do tego samego właściciela. Są tam palmy i leżaki, animatorka prowadzi zaś gry i zabawy. Wygrywam drinka w konkursie na rzutki. Nigdy nie trenowałam, ale dobry humor dopisuje. Potem jeszcze Szymon kupuje mi pyszną pina coladę (tak, jestem fanką kokosowych smaków).
Następnie udajemy się na busa na Playa del Ingles. Fajna, piaszczysta plaża, słonko świeci. Konsumujemy tam najpyszniejsze na świecie krewetki w oleju z czosnkiem, a potem kupujemy przeterminowane piwo Tropical, o którego przeterminowaniu dowiadujemy się dopiero po wypiciu go na plaży. Oglądamy zachód i kąpiemy się po zmroku. Zejście do wody jest bardzo łagodne, jest uroczo. Wracamy na nogach, zachwycając się architekturą wielu hoteli, które mijamy. Tego dnia, kolacja smakuje nam już nieco bardziej, ale jedna uwaga – jest okropne mięso… Odradzam wszystkim wieprzowinę, drób i wołowinę na Kanarach… od tej pory do końca pobytu będę jeść tylko ryby, owoce morza, sery i oczywiście owoce, warzywa i słodkości.




19 listopada — czwartek — Dunes&Dicks i druga gafa
Z rana łapiemy hotelowy bus na wydmy Maspalomas. Spóźnia się ponad 15 minut, ale pocieszamy się, że od kolejnego dnia będziemy poruszać się już wynajętym samochodem. Jednak nie sposób się złościć… gdy tylko przybywamy na miejsce, naszym oczom ukazuje się nieziemski widok: mnóstwo wysokich wydm, usypanych z piasku, pustynnej roślinności i oceanu, na którym widoczne są wyjątkowo duże fale. Mamy czas do 16.40 – o której to jest podobno powrót.
Najpierw konsumujemy jeszcze chłodnego Monsterka (od 1 — 1,5 euro, spory wybór smaków, także tych zero, także żyć nie umierać). Smarujemy się kremami z filtrem z SPF 50. Wybiegamy na wydmy i zjeżdżamy z nich. Jednak słońce praży jak na pustyni. Postanawiamy skryć się za wydmami pod bardzo sporadycznie rosnącymi drzewami. Zaskakuje nas tam widok nago przechadzających się starców, którzy jakby nigdy nic spacerują z wywieszonymi (niektórzy nawet podwiązanymi) penisami. Siedzimy tam, dopóki nie zauważamy jak jeden z nich zaczyna się tam dotykać na nasz widok (do dziś nie wiemy czy bardziej na widok mój czy Szymona :p).
Udajemy się znowu na wydmy, a potem plażę, gdzie jak się okazuje pojawiają się coraz większe tłumy plażowiczów, w tym nagich dziadków i babć, którzy swobodnie rozmawiają ze sobą i wchodzą bez odzienia do oceanu. Na wydmach, podczas wspinaczki (nie jest łatwo wyjść na taką sporą kupę piachu) nagrywam wideorelacje. Potem idziemy jeszcze na pizzę i obejrzeć miasteczko, zrobić zdjęcie pod palmą i pędzimy na busa.
Czekamy, czekamy, czekamy… i nie przyjeżdża. Mówię Szymonowi, że wydaje mi się iż miał jechać o 16.30, ale on pytał kierowcy i ten powiedział mu 16.40. Nie ma co się kłócić, tylko trzeba wracać na nogach to 5 — 6 kilometrów w klapkach z torbami, niczym wielbłądy. Wybieramy drogę przez wydmy, nieco dłuższą, lecz bardziej atrakcyjną wizualnie. Zwłaszcza, że mijają nas mężczyźni z gołymi penisami, ale uwaga – pełna kultura – w maseczkach. W drodze powrotnej zaczynamy kręcenie mojego teledysku, który miejmy nadzieję już niedługo ukaże się na YT. W drodze powrotnej oglądamy pierwszy zachód słońca.
Gdy przychodzimy do hotelu, okazuje się, że faktycznie odjazd z wydm był o 16.30, ale kierowca widocznie źle powiedział Szymonowi. Bolą nas nogi, ale jeszcze starsza sił, by spróbować słynnego wina w kartonie Don Simon. Rozmawiamy o wydmach i penisach, a właściwie wymyślamy nazwę dla naszego potencjalnego, nowego zespołu – Dunes&Dicks.






To dopiero początek przygód… kolejna relacja podróżnicza z Gran Canarii już wkrótce! 🙂
2 thoughts on “Gran Canaria w dobie COVID-19 (2020r.) — relacja podróżnicza — cz. I”