Dom pod skałą. Góry Stołowe pod stopą. Radość pod ręką.
Dom pod Skałą — pierwsze spotkanie
Gołaczów, Dom pod Skałą. 16.09.22. Zapowiadało się naprawdę nieźle. Niestety wyjechaliśmy z Krakowa zbyt późno. Dotarliśmy w wyznaczone przez nawigację miejsce. Wszystko tak, jak opisał właściciel. Otworzyliśmy drewnianą bramkę, ale cóż to? Naszym oczom ukazał się domek w remoncie. Wysiadłam z samochodu, podświetliłam latarką. Nieotynkowane ściany, kable zwisające z sufitu.
Chyba wjechaliśmy komuś na jakąś budowę — powiedział Szymon.
Wyjechaliśmy za bramkę i szukaliśmy domku, który kojarzyliśmy ze zdjęć, ale że tylko oddalaliśmy się od wyznaczonego miejsca, mimo godziny 22, postanowiłam zadzwonić do właściciela (całe szczęście, że Szymon miał zasięg w telefonie, bo ja nie miałam).
Aaa tak, zapomniałem Pani powiedzieć, że ten dom jest w remoncie — usłyszałam głos w słuchawce, po czym zrzedła mi mina… — I właśnie tam musicie zaparkować. Następnie wyciągnijcie latarki i idźcie pod górę przez las. Dosłownie za moment będzie Dom pod Skałą.
Ulżyło mi, że nie nie musimy spać w domku ze zwisającymi ze ściany kablami. Ale podczas drogi przez las z latarką w dłoni też mocno waliło mi serce. Dało się słyszeć tylko szum strumyka. Wcześniej spotkaliśmy na swojej drodze sporo wolno puszczonych psów. Bałam się, aby jeden z nich nie wybiegł wprost na nas. Na szczęście udało się dotrzeć. Byłam w szoku. To nie był tam jakiś mały domek. To był ogromny dom. Na ścianach wisiały malowidła z realistycznymi zwierzętami w ludzkich ubrankach. Dwie sypialnie na dole, jedna u góry, duży salon z kuchnią, dwie łazienki, pomieszczenie do gier, z dużym stołem, książkami, planszówkami i piłkarzykami.
Ten pierwszy wieczór był nieco zatrważający. Dom pod Skałą na odludziu, duży i dziwny. Do tego deszcz. Gdy usłyszałam dziwne odgłosy, przerażona poprosiłam Szymona, by poszedł ze mną sprawdzić co to. Nie pomógł mi fakt, że wcześniej czytałam thriller, którego akcja rozgrywała się właśnie w podobnym domku w górach. Na szczęście okazało się, że tym razem dziwne odgłosy wydaje po prostu lodówka. O dziwo po tym, jak schowaliśmy do niej jedzenie, była już cicho. 😉



Sobota pełna wrażeń
Ależ się spało! Naprawdę doskonale! Górskie powietrze zrobiło swoje. Cały stres zostawiłam gdzieś w mieście. Łóżko było wygodne, a do tego idealna cisza i totalna ciemność. Polecam tym, którzy nie mogą się wyspać. Ale doskonałe warunki do spania skutkowały pobudką dopiero o 10. Zjedliśmy pyszną jajecznicę i udaliśmy się na spacer po okolicy. Teoretycznie mieliśmy dojść do osady buddyjskiej, w praktyce okazało się, że na przeszkodzie stoi jakiś teren prywatny z zakazem wstępu. Spacerowaliśmy po lesie i polanach. Było zimno, wszędzie błoto, ale i tak byliśmy pełni wdzięczności, że w danej chwili nie pada. Potem wróciliśmy po samochód i ruszyliśmy po dalsze wrażenia.



Pierwszym punktem był teren Związku Buddyjskiego Khordong. Zaskoczyła mnie panująca tam idealna cisza. Rzeźby, figurki i malowidła buddy — wszystko robiło wrażenie. Wysłuchaliśmy krótkiej historii opowiedzianej przez mieszkającą tam kobietę. Podobnie jak pozostali buddyści dążyła, aby osiągnąć absolutną czystość umysłu. Sala, w której spotykają się buddyści na nauki (trzeba było wejść bez butów) robiła wrażenie. Dookoła znajdowały się wizerunki buddy, jednak pod różnymi postaciami. Wszędzie było mnóstwo kolorów, malowideł, poduszek itp.


Do innego świata przenieśliśmy się, odwiedzając Muzeum Ziemi Kłodzkiej. Zwiedziliśmy zarówno podziemia (w Kłodzku jest ich sporo), jak i wystawę historyczną o dziejach Kłodzka. Największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa: “Oczy czasu” – kilka sal, wszystkie wypełnione po brzegi zegarami. Panowała tam idealna cisza i tylko dało się słyszeć stukanie wskazówek zegarów. Były stare zegary wahadłowe, ikonowe, porcelanowe, szklane, drewniane, małe, duże, stare i nowsze… Do tego, co chwilę można było się natknąć na jakiś cytat, dotyczący czasu. Po wyjściu z muzeum odbyliśmy krótki spacer po centrum Kłodzka, przechodząc po moście świętego Jana, który ze względu na architekturę porównywano do mostu Karola w Pradze.


Niedziela pełna widoków
Tego dnia z rana padał deszcz, to też postanowiliśmy skryć się przed nim w kopalni węgla w Nowej Rudzie. Było warto. Jechałam kolejką górniczą, dowiedziałam się wiele ciekawych rzeczy i w ogóle świetnie bawiłam się podczas zwiedzania.
Gdy wyszliśmy z kopalni, już świeciło w pełni słonko i udało nam się wyjechać na górę świętej Anny, gdzie mieściła się wieża widokowa, na której strasznie wiało. Potem (prawdziwa jazda terenowa) przejechaliśmy w okolice Góry Wszystkich Świętych, na którą trzeba było się wspiąć, ale było warto. Tamtejsza wieża widokowa zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie, a widoki były naprawdę wspaniałe. W drodze powrotnej rozmawialiśmy o tym, gdzie jeszcze się wybrać, by skorzystać ze słońca. Usłyszał to chyba deszcz, który postanowił dać o sobie znać. Schroniliśmy się w Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad w Dusznikach-Zdrój w restauracji Dobre Smaki, gdzie jak na złość pizza była bardzo niedobra. Na szczęście kolejny wieczór w Domku pod Skałą był bardzo dobry, pełen gier, Jaggermaistera, dobrej muzyki i wesołych pogawędek.






Poniedziałek pełen deszczu
Od samego rana bardzo padało, ale specjalnie nie przejęliśmy się tym, gdyż miał to być tzw. leniwy poniedziałek. Najpierw Muzeum Papiernictwa w Dusznikach-Zdrój. Czytaliśmy o tym, jak powstawał papier, znaki wodne i pieniądze. Potem udaliśmy się na gofry i kawę (co robić w taki deszcz), a następnie do Pijalni Uzdrowiskowej. Tam spróbowałam wody leczniczej, która smakowała dla mnie jak połączenie zardzewiałego roweru ze zgniłym jajkiem. Dzielnie próbowałam pić, ale po kolejnym odruchu wymiotnym stwierdziłam, że jednak nie mogłabym być kuracjuszem. Kolejnym punktem programu był spacer w deszczu po Dusznikach-Zdrój. Brzmi romantycznie, ale w rzeczywistości trzęsłam się z zimna. Toteż z radością powitałam znów Dom pod Skałą, by czytać w nim książkę.
Jednak to nie były jeszcze wszystkie atrakcje tego wieczoru. Mieliśmy okazję skorzystać z sauny, która była oddalona jakieś 20 metrów od domku i trzeba było dojść do niej ścieżką przez las. Z zewnątrz stary, zapajęczyniony domek bez klamki. Wewnątrz ciepło i przytulnie. Seans saunowy, przeplatany ze spacerem w deszczu w samym ręczniku i prysznicem zapewniły nam naprawdę fajny, zdrowy wieczór. Dodatkowo wzbogaciły go planszówki, słuchanie muzyki i pogaduszki. Wieczór był dosyć zimny, paliliśmy w kominku i grzaliśmy się pod kocem. Kto by pomyślał, że to jeszcze lato! Znacznie łatwiej było wczuć mi się w narciarskie klimaty, rodem z książki: “Jedno po drugim”.






Wtorek pełen skał (czyt. wysiłku)
Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, aby wyruszyć w góry. W góry stołowe. Ogromnie ucieszył nas dzień bez deszczu, a później okazało się najpierw, że zza chmur zaczęło się wyłaniać słońce. Na pierwszy ogień poszedł Szczeliniec Wielki. Miało być szybko, ale wyszło “jak zwykle”. Była to dość długa, ale piękna wyprawa, pełna zaskakujących skał i zachwycających widoków. Skalne niebo i piekło, przeróżne postacie, punkty widokowe i mostki naprawdę robiły wrażenie. Po zejściu z trasy ze Szczelińca na parking byłam zmęczona, ale mimo wszystko skusiliśmy się na jeszcze jeden dwugodzinny trip.
Był to jeden z ciekawszych szlaków w Parku Narodowym Gór Stołowych. Trasa trwała około 2 godzin (nie licząc przerw na zdjęcia). Minęliśmy m.in. narożnik skalny, czaszkę czy białe skały. Trzeba przyznać, że ostatni etap trasy dawał już mocno w kość i niezbyt miałam siłę na pokonanie ostatniego kilometra, ale jakoś się udało.
Na koniec dnia, mimo że pogoda była raczej jesienna, rozpaliliśmy grilla. Cóż to była za impreza: burgery z serem camembert i gruszką, kiełbaski wege i tradycyjne, piwa kraftowe — zasłużony posiłek po ciężkiej wędrówce. Gdy organizm się posilił, nastał czas na wieczorne karaoke.














Środa pełna wrażeń
Wycieczka do Czech. Dokładnie do Dolni Moravy. Dzień zaczął się bardzo pozytywnie. Ale gdy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że deszcz znacznie utrudnia górską wędrówkę, wyjazd kolejką, zwiedzanie. Do dobrej 13 siedzieliśmy w barze, pijąc kawę czy piwo, aż w końcu, gdy odrobinę deszcz zmalał, udaliśmy się na kolejkę. Było bardzo zimno, jeszcze pokropywał deszcz i wiał wiatr. Im wyżej, tym zimniej. Kalendarzowe lato, ale temperatura niemal zimowa.
Mimo wszystko udaliśmy się na najdłuższy most linowy na świecie, wybudowany w tym roku (2022). Sky Bridge zrobił wrażenie. Chociaż po zdjęciach spodziewałam się większej ilości adrenaliny. Ten cud wisiał ponad 90 metrów nad ziemią i lekko kołysał się na boki, gdy ktoś przechodził. Mimo wszystko miałam duże poczucie stabilności. I solidności. Oglądaliśmy widoki, robiliśmy zdjęcia. Akurat ze zza chmury wyszło słońce, więc spędziliśmy tam naprawdę dużo czasu. Po przejściu całego mostu wróciliśmy specjalną drogą, z której podziwialiśmy Sky Bridge w całej okazałości.
Kolejno nastał czas na ścieżkę w obłokach. Tam nie było już tak optymistycznie. Coraz gwałtowniej zaczynało padać, a gdy byliśmy na górze, zerwał się silny wiatr. Odmarzały mi dłonie. Nie byłam nawet w stanie wykonać zbyt wiele zdjęć. Mimo wszystko weszłam na siatkę u samej góry, by poczuć pod stopami przestrzeń. W ten sposób oswoiłam lęk wysokości. 😉 W drodze powrotnej postanowiłam przejść “na skróty” przez tunel z siatki. Jednak siatka była bardzo śliska i musiałam mocno trzymać się rękami, by nie zjechać. Po tej przygodzie moje palce były niemal odmrożone i już bez podziwiania widoków zbiegłam na dół.
Ale to jeszcze nie koniec przygód! Ostatnią, a może nawet i największą atrakcją był zjazd tzw. kolejką mamucią, czyli torem saneczkowym, ciągnącym się aż 3 kilometry, przez las, tunel, z licznymi przeciążeniami. Dzięki tej atrakcji wróciłam w pełni usatysfakcjonowana, mimo że nie zdążyliśmy skosztować czeskich przysmaków, nim zamknęli knajpy. Jak wróciliśmy do samochodu, zza chmur wyszło słońce. Żałowaliśmy, że nie było go, jak byliśmy na wieży widokowej. Ale i tak było pięknie.
Niemniej jednak ten ostatni wieczór zamiast szaleńczej nocy bardziej przypominał zamulanie z książką przy ostatniej szklaneczce wina. 😉 Człowiek zmarzł i ogromnie się zmęczył. Ale w takim miejscu jak Dom Pod Skałą, nawet tzw. zamulanie z książką jest prawdziwą rozkoszą i pełnią relaksu. 🙂 I tak właśnie wspominam to miejsce. Jako ucieczkę od zabiegania, codzienności, pośpiechu i stresu. Jako hygge, kontakt z naturą, literaturą i drugim człowiekiem.









Jeżeli interesują Cię moje podróże pod Polsce, koniecznie przeczytaj o podróży kamperem wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego.