Dominikana – przygody znad słonej wody. Cześć 2
28.11 Niedziela Słoneczna
Tego dnia wstajemy dosyć wcześnie i wybieramy się na wypatrzoną wcześniej górę, na której ma się znajdować wymarzona huśtawka. Dzień jest upalny, a droga do Monte Cristi zajmuje nam o wiele dłużej niż pokazuje nawigacja. Dominikańskie drogi są straszne, każdy jeździ jak chce, nie zważając na przepisy, czy innych kierowców. W miastach słychać nieustanne trąbienie, od czego zaczyna mnie już boleć głowa.
W końcu dojeżdżamy pod górę El Morro. Góra ta była podobno pierwszym miejscem, które zobaczył Krzysztof Kolumb, odkrywając całą wyspę. Wychodząc na górę mijamy stacje drogi krzyżowej, a na samym szczycie, na klifie nad oceanem znajduje się krzyż. Po prawej i lewej stronie można znaleźć dwie huśtawki: jedną z widokiem na wyspę Cabra, a drugą na ocean i plażę (na której niestety trwają prace i nie ma zejścia). Myślałam, że na górze jest tylko jedna huśtawka, więc jestem zachwycona. W dodatku widoki są przepiękne, a problemem jest tylko bardzo wysoka temperatura, mocne słońce i brak możliwości schronienia się w cieniu.
Piękne widoki, plaże, wyspa, niejedna huśtawka, promienie słońca! To wspaniałe miejsce. Lecz Góra El Morro zapadła mi też w sercu pod innym względem… Jakim? Nie można zdradzać wszystkiego w swoich tekstach. 😉






Po zejściu z góry podjeżdżamy do pobliskiego portu, gdyż chcemy zapytać o cenę rejsu na wyspę Cabra (widać ją z góry). Podchodzi do nas ubrany w podarte ciuchy, wyglądający na starego pijaczynę mężczyzna. Jesteśmy pewni, że będzie żebrał o parę groszy. Jednak po dłuższej chwili okazuje się, że oferuje rejs łódką. Niestety kwota, której żąda “pijaczyna” zwala nas z nóg, a właściwie powoduje, że nogi same oddalają się z portu.
Teraz naszym celem jest znalezienie ładnej plaży lub dobrej restauracji. Znajdujemy restaurację z plażą, przy czym ani restauracja nie jest dobra, ani plaża ładna. 😉 Cóż robić, zamawiamy krewetki w czosnkowym sosie, które okazują się niedobrymi krewetkami, pływającymi w dziwnej zupie pomidorowej. Całość położona jest na liściach sałaty. Na koniec obiadu, gdy chcę odejść od stołu, przewracam się do tyłu i spadam z krzesła, którego tylne nogi stały na skraju pomostu. Jedynie pozytywna tam jest huśtawka w wodzie w restauracyjnym „ogródku”. Ta słoneczna niedziela to chyba dzień huśtawki. 😉




Chwilę kąpiemy się w oceanie przy restauracji, niestety w wodzie jest pełno glonów, w które wplątują się stopy. Postanawiamy poszukać lepszej plaży. Jedziemy na nią około pół godziny. I faktycznie, plaża jest lepsza, ale glonów w wodzie wcale nie mniej.
Przez odwiedzenie plaży dodaliśmy sobie jeszcze pół godziny jazdy. Teraz nawigacja pokazuje nam 3 godziny do hotelu, ale zdajemy sobie sprawę, że będzie to dłużej. O wiele dłużej.
Toalety to temat kolejny. Normalnie się o tym nie myśli, ale gdy spędza się cztery godziny w samochodzie, w dodatku po wypiciu piwka, pasuje się gdzieś zatrzymać. Każdy Polak pomyśli: stacja benzynowa. Jednak u nich na stacjach nie było toalet. Albo były zamknięte (niedziela niesikowa). W końcu, kiedy z rezygnacją mam zamiar oddać mocz na poboczu (zatrzymywanie się tam na drogach to w sumie normalka), udaje się znaleźć nie toaletę, a kibel, mogący konkurować o najgorsze miejsce do sikania z woodstockową tojką. Oczywiście, że drzwi nie zamykają się, a woda nie spłukuje, zaś mydła nie widziano tam chyba od czasów Krzysztofa Kolumba. Ale koniec toaletowej dygresji.
Podróż z Monte Cristi zmęczyła mnie wybitnie. Tak, że gdy przybywamy do hotelu nawet nie mam ochoty jeść (pechowo, jedzenie tego wieczoru jest wybitnie niedobre). Nie korzystamy już z żadnej animacji wieczoru. Myślę tylko o pokoju i spaniu, po to, by kolejnego dnia wyruszyć na kolejną całodniową wycieczkę. Dominikana pod względem dróg i kierowców to tragedia. Ale to na szczęście jeszcze nie wszystko co ma nam do zaoferowania!
29.11 Poniedziałek Wodny
Pierwszym punktem naszej wycieczki jest Laguna El Dudu. Miejsce naprawdę piękne, gdzie mieszczą się jaskinie, ciekawa roślinność i błękitne, chłodne laguny, w których można pływać. Co więcej, znajduje się tam wielki, zabytkowy motor i (tu Was zaskoczę) huśtawka! 😉
Jednak z całego pobytu tam, najbardziej zachwyca mnie pływanie w lagunie, mieszczącej się w efektownej grocie. Tym razem zdjęcia znacznie lepiej niż słowa oddadzą rzeczywistość…










Spokojnie mogliśmy tam spędzić więcej czasu, ale jednak spieszymy się na dwie słynne plaże, myśląc, że tam zabawimy na dłużej. Niestety rozczarowanie jest takie, że ogromne, przerażająco duże fale uniemożliwiają kąpiele w morzu. Playa Precious faktycznie zachwyca. Trzeba dojść do niej po skałach i mokrym piasku. Jednak nie ma tam miejsca, aby się rozbić (fale sięgają aż do brzegu).





Po zrobieniu zdjęć przechodzimy na Playa Grande, gdzie piję pina coladę w ananasie. Muszę też przyznać, że w życiu nie widziałam tak dużych fal jak właśnie tam. Dlatego czas spędzamy głównie na leżeniu na piasku i czytaniu książki.


Do hotelu przybywamy pod sam wieczór. Znowu odczuwam podróżne zmęczenie tak duże, że nie mam ochoty na imprezy i spotkania. Ale to jeszcze nie koniec, gdyż następnego dnia pobudka będzie o 4 w celu odbycia kolejnej wycieczki, tym razem już z biurem podróży.
30.11 Wtorek Przygodowy
Nim wzejdzie słońce, pędzimy do autokaru. Czeka nas ostatnia już, ale dość daleka wycieczka na półwysep Samana. Po kilku godzinach jazdy zatrzymujemy się tuż przy Lagunie El Dudu (w której byliśmy dnia poprzedniego) na śniadanie. Niedobre śniadanie. Tak okropne, że zjadam suchy chleb. Kolejnym przystankiem będzie punkt widokowy, z którego widać zielony, naprawdę ładny półwysep.

Zatrzymujemy się przy wodospadzie El Limon. Zaczyna padać deszcz. Nad wodospad podobno można dotrzeć na nogach, idąc po straszliwym błocie. Z uwagi na pogodę wybieramy więc drugą opcję — koniki. Nie są to piękne, zadbane, fotogeniczne kucyki, a „ni to konie, ni to osły”, prowadzone (a w gruncie rzeczy poganiane) przez niezbyt wzbudzających zaufanie lokalnych mieszkańców. Czasem dopada mnie strach, gdy koń wybiera stromą, śliską trasę. Oczyma wyobraźni już widzę, jak jego kopyta ślizgają się, a ja spadam.
Nie tylko towarzyszy mi strach, ale i współczucie. Współczucie dla koni. Nie podoba mi się, że są one bite. Naprawdę nic by mi się nie stało, gdybym jechała na koniu wolniej. Jednak jak się już siadło, nie ma odwrotu. Pomimo że do wodospadu trzeba podejść jeszcze kawałek o własnych siłach, właściciele koni towarzyszą nam całą drogę, nie spuszczając z nas oczu, ażeby przypadkiem czasem nie wrócić na nogach (wiadomo, chodzi o $). Ich nachalna obecność jest nieco uciążliwa, tym bardziej że pośpieszają, by wracać, przez co nie mogę się nacieszyć w pełni pięknem wodospadu El Limon tak długo, jakbym chciała. Choć zapewne kolejnym „poganiaczem” jest deszcz, który zaczyna padać, gdy jesteśmy u celu.


Z konikami wiąże się jeszcze jedna historia. W trakcie drogi konie mają kilka minut przerwy. Podczas tej przerwy ich właściciele robią nam zdjęcia. I w chwili kiedy mamy romantyczne ujęcie: pocałunek na koniach, obydwa zwierzęta oddają mocz. Jak się okazuje, każda para miała podobny przypadek, gdyż przerwa na zdjęcie była jedyną przerwą dla koni i też chciały z niej skorzystać.


Z wycieczki nad wodospad El Limon mam mieszane uczucia. Sam wodospad: ogromny, piękny i majestatyczny. Jednak jazda na umęczonych zwierzętach trochę siadła mi na psychice. Oczywiście wracając, mówię do Szymona, że trzeba było iść na nogach, ale jak to mawiają: „czasu nie cofnie”. Teoretycznie też dobrym uczynkiem jest dać zarobić biednym, lokalnym mieszkańcom, mimo że ten od mojego konia nie wzbudził specjalnie we mnie sympatii. Co więcej, w drodze powrotnej z wodospadu złapał nas większy deszcz i wróciłam cała przemoczona.
Kolejnym punktem wycieczki jest wizyta w porcie, gdzie kolejny tubylec wciska Szymonowi kapelusz z liści bananowca. Początkowo miał być za 5$, w końcu schodzi do 3. Szymon daje mu banknot 5-dolarowy i liczy na resztę. Ale gdzie tam! Facet ucieka z pieniędzmi. Szymon biegnie za nim, a wtedy ten pokazuje, że nie ma wydać i wręcza mu drugi kapelusz: „for lady” – niestety jak się potem okazuje rozwalony. Wsiadamy na łódkę i płyniemy na wyspę Bacardi. Od początku przypada nam do gustu obsługa. Młody mężczyzna z załogi, widząc rozwalony kapelusz Szymona, wręcza mu swój — już z zasuszonych liści, za to wykonany perfekcyjnie.

Przypływamy na wyspę Bacardi. Najpierw czeka nas obiad w lokalnej restauracji. Potem mamy godzinę na plażowanie, zdjęcia i wypicie kolejnej pina colady z ananasa. Pomimo że dzień jest raczej pochmurny, bardzo podoba mi się na wyspie, mimo że nie dorównuje ona do pięknej Saony.








Powrót z Bacardi jest bardzo wesoły. Załoga dość obficie polewa wszystkim rumu. Sympatię wszystkich zdobywa jedna z emerytek, która siedzi samotnie i nie odzywa się do nikogo, a w chwili ciszy wstaje i ze spokojem, lecz donośnym głosem wypowiada: „najebałam się jak bąk”. Trzeba tutaj dodać, że grupka starszych ludzi z hotelu na półwyspie Samana szaleje znacznie bardziej niż my młodzi. Zdaje się, że ich zabawa nigdy się nie kończy, a humor zawsze dopisuje. 🙂
W drodze powrotnej płyniemy przez Park Narodowy Los Haitises i zatrzymujemy się przy pewnej jaskini. Jak na złość, będąc w dodatku pod wpływem rumu, wyłączam myślenie i wchodzę do jaskini w korekcyjnych okularach przeciwsłonecznych. Nie mam opcji wrócić się po zwykłe okulary, gdyż łódka ma na nas czekać po drugiej stronie wyspy, przy wyjściu z jaskini. Dlatego po jaskini wędruję niczym ślepiec i już nie wiem, czy lepiej mieć korekcję wzroku i przyciemniane szkła, czy po prostu oglądać świat bez okularów. Na jedno wychodzi. 😉 Jaskinie są o tyle ciekawe w tamtych stronach Dominikany, że podobno zamieszkiwali w nich Indianie Taino. Oczywiście oferta wycieczki obiecywała szukanie piktogramów wyrytych na ścianach jaskiń. Ja nie widzę ich z powodu braku właściwych okularów. Ale przewodnik mówi, że i tak jedyne piktogramy, które można znaleźć w tych jaskiniach to: “Zbyszek tu był” albo 8 gwiazdek. 😉








Półwysep Samana, Los Haitises, jaskinie, lasy namorzynowe… to wszystko wzbudza zachwyt. Dlatego wycieczkę w ten zakątek Dominikany wspominam jako bardzo udaną. Nie zmienia to jednak faktu, że wracam z niej totalnie wykończona. To ostatni nasz wtorek. Drugie, a zarazem ostatnie Beach Party. Na pierwszym nie byliśmy (też przez wycieczkę). I pomimo że bardzo marzyłam o tego typu imprezie, fizycznie nie jestem w stanie już nic zatańczyć. Dlatego z wielkim smutkiem stwierdzam, że podczas tego, dwutygodniowego urlopu musi obejść się bez plażowej imprezy. Kładziemy się spać, nim wybije północ. Na szczęście kolejne dni pobytu to już tylko czysty odpoczynek!
01.12 Środa Leniwa
To środa, którą witam z uśmiechem na twarzy. Zaraz po śniadaniu, z ogromną radością rozkładam się na leżaku nad samym oceanem. Tym razem nie zamierzam się spieszyć ani przemęczać. To czas na książkę, odpoczynek i odrobinę kąpieli w słonej wodzie. Tego dnia również korzystamy z kajaków. W gruncie rzeczy pierwszy raz pływam kajakiem po oceanie. 😉
Po południu oglądam zawody w rzucaniu w dal kokosem, w których startuje m.in. Szymon. Wieczorem zaś odbywa się rock show, czyli pokazy tańców do znanych, rockowych kawałków. Tancerze naśladują rockowe gwiazdy. Przy dobrym ciemnym rumie to całkiem przyjemne widowisko. Zwłaszcza dla uszu. 😉


02.12 Czwartek Pamiątkowy
Dzień również zaczyna się od leżenia nad oceanem. Mimo fajnych hotelowych basenów stwierdzam, że baseny mamy też w Polsce, a oceanu już nie. 😉 Także przez chwile próbuję snorkelingu, ale w tamtych rejonach nie ma już tak spektakularnych widoków, jak na Rajskiej Wyspie. Wręcz denerwują mnie glony, w które wplątuję sie w zbyt płytkiej wodzie.

Tego dnia oglądamy też ślub nad oceanem. Urocze widowisko, niemal jak w filmie. Gdy panna młoda i pan młody składają sobie przysięgę na tle szumiących fal. Jednak w naszym przypadku, sprowadzić gości z Polski byłoby dość ciężko, a przede wszystkim drogo.
Drogie to były tego dnia zakupy, które później zrobiliśmy. W pierwszy poniedziałek, 22 listopada (pierwsza część relacji), opisywałam lokalne sklepiki poza terenem hotelowym. Wygląda to tak, że gdy pójdzie się wzdłuż plaży, całkiem w prawo, minie już wszystkie leżaki i atrakcje, jest dość ciasne przejście, przy którym trudno nie spotkać czarnego faceta, pytającego: “How are you?”. Minąwszy go (choć oczywiście uparcie podąża twoim śladem), znajduje się kilka starych, blaszanych budek, do których wejście zasłaniają porozwieszane ręczniki oraz chusty. Przed wejściem do każdego z nich siedzi gościu, krzyczący, by kupić właśnie u niego. Sklepiki mają swoje numerki, więc tamci przekrzykują się między sobą: “number 4!”, “number 8!”.

Pierwszego dnia, gdy wybraliśmy się z Szymonem poza hotelowy teren, nad dzika plażę (mieliśmy jeszcze tam powrócić i bardzo żałuję, że już się nie udało), pod numerem 4 siedział słynny Ali Baba, który nie tylko zrozumiał nasze polskie: “jutro”, ale też doskonale nas zapamiętał. Kilka dni później, przechadzając się do plaży z zachęcaniem ludzi do zrobienia u niego zakupów, znalazł nas i powiedział: “Zawsze jutro, zawsze jutro. Polacy zawsze tak mówią i nie przychodzą. Dzisiaj wszystko za darmo. Jutro – sto!”.
Niestety wtedy nie odwiedziliśmy Ali Baby. Kilka dni później okazało się, że szansa przepadła. Facet bardzo lubił Polaków, znał odrobinę polskiego, szukał polskiej żony i…prawie znalazł. Podobno wcześniej poznana kobieta opłaciła mu wczasy w hotelu, także Ali Baba był na urlopie i czasem spotykaliśmy go na drinkach. Był dwudziestokilkuletnim, wysokim i szczupłym mężczyzną, a jego wybranka miała ponad 60 lat i ważyła kilka razy więcej. Ale miała jeden zdecydowany atut – była z Polski. Czy była fajna? Nie odpowiem, nie miałam okazji z nią porozmawiać.
Odchodząc od dygresji, pod koniec pobytu poszliśmy do sklepiku kolegi Ali Baby z jego polecenia. Dokonaliśmy tam grubych zakupów, tak aby naszym rodzinom przywieźć jakieś wspomnienie słońca. Lokalne cygara, mała butelka Mamajuany (dobry, ichniejszy trunek), magnes, pudełeczko na biżuterie i uwaga: krem ze spermy wieloryba! Trochę i tak udało nam się utargować, ale trzeba pamiętać, że produkty w takich sklepikach nie mają stałych cen, tylko zależą od humoru sprzedawcy. To tak jak kolczyki, które kupiłam na terenie hotelowym. Najpierw miały kosztować 5 $, ale nie miałam pieniędzy, dwie godziny później sprzedawca zażyczył sobie już 27$, ale gdy pokazałam, że mam 5, chętnie dobił targu.


W ostatnie dni wszystko dzieje się bardzo szybko. Tego dnia również. Chcę zrobić pożegnalną sesję, kupić pamiątki i jeszcze być na oficjalnym odpaleniu lampek choinkowych. Niestety sesja nie udaje się, gdyż pędzimy w umówione ze znajomymi miejsce, z kolei na odpalenie lampek też już nie zdążamy. Jednak na fotelu koło choinki siedzi jeszcze święty Mikołaj. Jestem ubrana w kostium kąpielowy i owinięta chustą. Jeszcze nigdy nie miałam zdjęcia z Mikołajem w tak letniej scenerii. Ustawiam się w kolejkę do zdjęcia. Przede mną została już tylko jedna osoba. Kobieta, jak się okazuje Polka, przejawia brak dystansu wobec siebie. Mimo że stoi w kolejce do zdjęcia, gdy przychodzi jej kolej, mówi do męża: “ja taka stara mam iśc do Mikołaja?”. Jej dylemat iść, czy nie iść sprawił, że Mikołaj poszedł. Gdybym wiedziała, okazałabym, chociaż odrobinę często opłacalnego chamstwa i weszła przed niezdecydowaną w kolejkę.
Dni wycieczkowe to również bardziej imprezowe wieczory. Tego dnia oglądamy widowisko taneczne: “Chicago” wraz z zaprzyjaźnionymi ludźmi. Ostatnie dni to w końcu możliwość degustowania drinków z rumem, bez ryzyka, że nie wstanie się na wycieczkę następnego dnia. 😉

03.12 Piątek Ostateczny
Z trudem, ale wstajemy na wschód słońca. Mimo że słońce jest nieco za chmurami, widok jest przepiękny. Było warto.



To ostatni pełny dzień na Dominikanie, dlatego wykorzystujemy go z należytą godnością. Obfite śniadanie, a następnie leżakowanie nad oceanem. W grudniu rusza sezon na Dominikanie i dopiero zaczynają się ciekawe animacje. Akurat udaje nam się załapać na gotowanie na plaży. Na ogromnej patelni smażą słynną, hiszpańską potrawę, jaką jest paella. To dużo, dużo ryżu, zmieszanego z kurczakiem, wołowiną, owocami morza i warzywami, czyli co dusza zapragnie. Świetnie obserwuje się, jak gotują, a dookoła gra głośna, dominikańska muzyka. Zapach paelli skusił mnie, aby spróbować. Ryż był mięciutki i soczysty — bajka! Jednak na Dominikanie w ogóle nie smakują mi mięsa, toteż te zostają nienaruszone. Z owoców morza lubię zaś tylko krewetki.

Popołudnie tego dnia to też plażowanie, łapanie słońca, relaks. Przy plaży Hotelu Bachata znajduje się huśtawka, którą w końcu udaje mi się na chwilę dopaść, by mieć na niej pamiątkowe zdjęcia. Również z wieczoru wyciskamy, co się da, biorąc udział w pokazie w amfiteatrze. Niestety, trzeba też rozpocząć już pakowanie.




04.12 Sobota Odjazdowa
Odjazdowa pod każdym względem.
Mimo że poprzedniego dnia położyliśmy się spać bardzo późno, wstajemy na wschód słońca. To nasza ostatnia szansa. Niestety, dzień jest pochmurny, a wręcz zaczyna się deszczowo. Słońca nie udaje się zobaczyć, a „ostatnia sesja” zamiast być sexi jest zaspana. 😉 Po śniadaniu zaczyna się dylemat, czy przedłużać dobę za dość sporą, dodatkową opłatą, tak żeby wykwaterować się dopiero o 18, gdy podjedzie autobus. Jednak wybieramy opcję cebulacką i pakujemy się po śniadaniu, by do 12 oddać klucze i znieść rzeczy.

Ostatnie popołudnie spędzamy przy hotelowym basenie, przy którym praktycznie nie siedzieliśmy przez cały pobyt. Ja pływam, Szymon gra w siatkówkę. Ostatnie łapanie opalenizny. Potem udaje nam się jeszcze ogarnąć prysznic. Co jeszcze czeka nas tej odjazdowej soboty?
Huśtawka… ale tym razem jest to huśtawka nastrojów. 😉 Udajemy się na pożegnalny kawałek pizzy, przy którego jedzeniu tak się śpieszę, że parzę sobie język. Musi więc wlecieć pożegnalna Mamajuana z lodem dla równowagi. Czuję, jakbym mogła potrzymać szczęście w dłoniach przez ostatnie 5 minut. Następnie udaje nam się zająć ostatnie miejsca w autobusie i wyruszamy na lotnisko.

Na lotnisku jesteśmy dużo wcześniej, odprawa przebiega więc na spokojnie. Ubolewam tylko, że nie mam miejsca w samolocie koło Szymona. Na szczęście, już w samolocie uprzejma para staruszków chętnie się wymienia. Być może ludziom, którzy przeżyli ze sobą już 40, 50, czy 60 lat nie zależy, by siedzieć koło siebie. 😉 Lot samolotem zapamiętałam z pryskania gazem na początku, a potem już nic nie pamiętam, bo zasnęłam. 😉
Podobno było to coś odkażającego, ale że była późna pora, ludzie pozasypiali jak na lekach nasennych. W tym ja, choć o ile pamiętam, coś tam zażyłam, aby nie stresować się, że zanudzę się przez 11 najbliższych godzin. Co gorsza, tym razem już nie mamy miejsc premium. Jak się zaśnie, to człowiek tak tego bardzo nie odczuwa, ale przypomina mi o tym posiłek… sucha kanapka. Przez połowę jedzenia próbuję dogrzebać się do plastra sera i kropli sosu. W końcu się udaje. A już myślałam, że klasa ekonomiczna to sucha bułka.
Przylot do Polski następuje już w niedzielę, ale ta niedziela zdecydowanie nie zasługuje na opis podobny, jak wszystkie wcześniejsze dni. Jest zimno. Bardzo zimno. W gruncie rzeczy chyba nawet spadł pierwszy śnieg. Temperatura ujemna, muszę się przebrać. Nie mam przy sobie kurtki zimowej, więc trzęsę się w przeciwdeszczowej. Na szczęście tym razem nie musimy iść na pociąg, a wracamy samochodem razem z Sylwią i Piotrkiem.
Później przez dwa tygodnie wdrażam się w smutną, szarą, polską rzeczywistość. Gorąca Dominikana, a początek zimy w Polsce to dwa odrębne światy. W którym z nich chciałabym żyć? Ciągle zmieniam zdanie. 😉