Gran Canaria — kręte drogi, kraby i zachody słońca — cz. II
„Gran Canaria — kręte drogi, kraby i zachody słońca” to już drugi wpis z serii relacji podróżniczych: „Gran Canaria w dobie COVID-19”. Jeżeli nie widziałeś/aś jeszcze pierwszego wpisu, zachęcam Cię do przeczytania go. Jeżeli masz to już za sobą, życzę udanej lektury i radości z oglądania zdjęć!
20 listopada — piątek — dzień wielomiasteczkowy, dzień tuńczyka i trzecia gafa
Na śniadanie jak zwykle jajecznica z proszku. Trzeba zjeść tosty z miodem i wypić czarną kawę, gdyż mleko do niej też jest z proszku. Na szczęście pyszne ciasteczka owsiane choć trochę rekompensują straty. Zaraz po śniadaniu jedziemy autobusem linii 66 na lotnisko. Tam czeka na nas w wypożyczalni piękny choć mały, biały Renault Clio. Ruszamy na wycieczkę. Zaczynamy od miejsca, które miało być punktem widokowym, a okazało się zjawiskiem, zapierającym dech w piersiach. Mirador el Bufadero — twory geologiczne: gejzery wodne, wodospady, ciekawe skały, w których gromadzi się woda. To trochę niebezpieczne zjawisko… gdyby podejść za blisko, mogłaby porwać nas fala. Oglądamy też kraby.




Jest gorąco, wg planu jedziemy nad baseny skalne Roque Prieto. Gran Canaria to nie tylko autostrady, ale przede wszystkim kręte drogi, wiodące pod górę. Roque Prieto to miejsce bardzo fajne, niestety, ze względu na duże fale obowiązuje zakaz wchodzenia do wody, a jak już pomimo tego spróbujemy, to boimy się płynąć zbyt daleko, gdyż fale wyglądają naprawdę strasznie. W dodatku zejście do wody jest bardzo śliskie i jesteśmy świadkami, jak pewna pani wywraca się i zalewa ją fala (na szczęście nic się nie stało). Nie siedzimy tam długo, ale udało się schłodzić.




Następny punkt to miasteczko Firgas — naprawdę urocze. Jemy pizzę z tuńczykiem w ciekawej, małej knajpce, gdzie jest tanio, a obsługa nie mówi po angielsku, ale jest bardzo sympatyczna. Jako przystawkę dostajemy pomidory z tuńczykiem i oliwą (pycha, swoją drogą). W Firgas są piękne, kolorowe ławeczki, na których namalowane są różne miasta Gran Canarii. Wyżej ułożona jest ciekawa mozaika, przedstawiająca każdą z wysp kanaryjskich.


Nie mamy zbyt dużo czasu, by posiedzieć w uroczym Firgas, gdyż udajemy się do Arucas, obejrzeć piękną katedrę San Juan Baptist (św. Jana Chrzciciela). Katedra przypomina kościół Sagrada Familia w Barcelonie. W Arucas udajemy się jeszcze do miejskiego parku, w którym rosną palmy i egzotyczna roślinność i tak cudownie pachnie, że aż żal chodzić w maseczce. Chcemy jeszcze tego dnia zdążyć zaliczyć Las Palmas, dlatego już nie próbujemy wyjeżdżać na punkt widokowy w Arucas.


Niestety w Las Palmas długo szukamy miejsca parkingowego, a gdy się to w końcu udaje, jest już ciemno, a słynna katedra św. Anny z wieżą widokową została zamknięta. Trzecią gafą jest to, że nie sprawdziliśmy godzin otwarcia tej wieży… Inaczej zaplanowalibyśmy dzień, ale nikomu z nas to nie przyszło do głowy. Nie pozostaje nam nic innego jak nocne zwiedzanie Las Palmas, w którym imprezowe życie tętni. Jednak nie robi na mnie wrażenia. “Miasto jak miasto”. 😉 Hiszpanie są naprawdę głośni, zwłaszcza pod wpływem alkoholu. Śpieszymy się na kolację, na którą jemy…makaron z tuńczykiem i tuńczyka z frytkami! 😉 W hotelu Rondo zauważalna większość gości to homoseksualiści, głównie z Niemiec i Holandii. Można by pomyśleć, że to koledzy przyjeżdżają na wakacje, dopóki nie zobaczy się u nich tęczowych koszulek, obcisłych, kolorowych spodni i trzymania się za ręce.

21 listopada — sobota – auuu moja głowa, czyli spora czwarta gafa
Dzień zaczął się uroczo. Jedziemy do tzw. kanaryjskiej Wenecji. Puerto de Mogan to miasto, w którym są liczne kanały (niczym w Wenecji), stąd nazwa. Jak przyjeżdżamy, jest sucho i raczej w kanałach nie płynie woda, natomiast w miasteczku znajduje się dużo białych domków, porośniętych kwiatami. Fakt, że kwiaty zachwycają. Nawet udaje nam się trochę na nielegalu wdrapać na dach jednego z domków i stamtąd podziwiać widoki. Miasteczko skąpane słońcem, porośnięte kwiatami, z dużym portem i fajną plażą wygląda sympatycznie… no ale osobiście z Wenecją bym nie porównywała. Pijemy pyszną kawę (ja mrożoną) w małej kawiarni z widokiem na ocean. Potem kąpiemy się w morzu.



Tego dnia mamy w planach jeszcze trzy plaże: Tiritanę — dziką plażę, Playa de Amadores i plażę z wysepką w kształcie serca. Aby wyrobić się z planami, musimy się zbierać. Podjeżdżamy na Playa de Tiritana, do której parking jest przy drodze, a droga wiedzie przez strome skały przez kilkanaście minut (może nawet około 30 min). Po (można powiedzieć) wspinaczce i skakaniu przez skały, naszym oczom ukazuje się piękny widok. Fale są w sam raz, kąpiel w chłodnej wodzie jest mega przyjemna. Playa de Tiritana robi naprawdę dobre wrażenie – oboje się z tym zgadzamy…do czasu.
Czas ten następuje w drodze powrotnej, gdy podciągam się na jednej skale i z całej siły uderzam głową w skałę, wiszącą nad moją głową, której nie zauważyłam. Najmocniejsze uderzenie, jakie pamiętam. Leżę i zwijam się z bólu, wylewając na głowę resztkę wody. Mówię, że chciałabym wrócić i schłodzić głowę w oceanicznej wodzie, ale Szymon proponuje rozwiązanie – powrót do samochodu, poszukiwanie sklepu i zakup lodu. Przystaję na nie. Zatrzymujemy się pod Sparem. Szymon idzie do sklepu, a każda minuta jego nieobecności, przepełnia mnie jeszcze większym bólem. Pod palcami czuję już ogromnego guza. Na szczęście otrzymuję ogromny worek lodu. Szymon pyta, czy chcę wrócić do hotelu, ale żal mi zachodu słońca i naszych planów.


Zatrzymujemy się na Playa de Amadores, która jest piękna, ale nie mam siły się kąpać, a tylko siedzę w cieniu, przykładając od czasu do czasu lód do głowy… jakkolwiek komicznie, by to nie wyglądało. To plaża do snurkowania, jednak Szymon po poszukiwaniu rybek mówi, że nic specjalnego. Plaża bardzo mi się podoba i mówię, że jeszcze musimy tu wrócić, jak już będę mogła pływać. Oglądamy piękny zachód słońca na promenadzie i wracamy. Apropo gafy… mijając jeden z bazarków, zauważyliśmy napis: “Gafa – 3,50” nad okularami przeciwsłonecznymi. Śmialiśmy się z Szymonem, że gdyby za każdą naszą gafę płacono nam 3,50 euro, to bylibyśmy już naprawdę bardzo bogaci. Jednocześnie żywimy nadzieję, że nie popełnimy już więcej “okularów” podczas tego wyjazdu. 😉


22 listopada — niedziela — trekkingowo i przygodowo
Dzień rozpoczyna się dość dobrze – prowadzę samochód po krętej, ale jakże ciekawej drodze GC-200, aż do miejscowości, gdzie zaparkujemy, by udać się na trekking do słynnego wodospadu. Ach ta Gran Canaria! Kręte drogi zaskakują i są źródłem prawdziwej adrenaliny! Zanim dotrzemy do Charco Azul, odwiedzamy bar Pedromo, gdzie pijemy kawę w obskurnych, odrapanych i jakby brudnych filiżankach. Trzeba przezwyciężyć niechęć, gdyż naprawdę brakuje nam kofeiny. Właściciel baru jest sympatyczny i specjalnie nie zdziera z ludzi, pomimo że jest to jedyny bar w okolicy. Jednak zjeść tam bym się nie odważyła.
Trekking do Charco Azul — tak nazywa się miejsce docelowe, prowadzi malowniczą trasą przez kaktusy, palmy, skały. Trudno trafić do wodospadu, raz gubimy się po drodze, ale widząc grupkę turystów, udaje nam się wrócić na właściwy szlak. Gdy docieramy, jestem rozczarowana — wodospad jest wyschnięty i prawie w ogóle nie płynie tam żadna woda. Same skały. Niemniej jednak trochę się wspinamy, bez zabezpieczenia, więc jest niemała adrenalina, zwłaszcza zważając na moje śliskie buty, ale coś wspominać trzeba.






Gdy wracamy do samochodu, kolejno udajemy się do miasteczka Puerto de las Nieves na zachodzie wyspy. Najpierw spacerujemy promenadą i jemy znowu krewetki w oleju, a następnie udajemy się do basenów skalnych. Są to trzy połączone ze sobą baseny z chłodną wodą, które w skałach wydrążyła woda. Można tam spokojnie pływać, gdyż nie dochodzą fale. Chodzi tam też dużo krabów, które napawają mnie pewnego rodzaju lękiem, gdybym miała przypadkiem na takiego stanąć.





Następnie wsiadamy w auto i jedziemy na dziką plażę del Juncal. To dopiero przygoda! Parkujemy na dziko, a z miejsca parkingowego czeka nas jeszcze około 40 minut drogi… z tym że po drodze jeszcze błądzimy, więc idziemy 50. Playa del Juncal jest kamienista, otoczona skałami, tak, że gdy tam przybywamy, nie świeci już słońce. W jednej ze swoich wideorelacji mówię nawet, że to doskonały przykład, iż czasem droga jest fajniejsza niż osiągnięcie celu. Jednak wpadam na pomysł, by wejść na jedną ze skał, aby obejrzeć zachód słońca. Pomysł okazuje się doskonały, gdyż po około 15-minutowym wysiłku, czeka nas naprawdę nieziemski widok. Wracamy po ciemku, nieco mrocznie, ale jednocześnie klimatycznie. Wieczorna przygoda jest najlepszym punktem programu dzisiejszego dnia, a może nawet i całej wycieczki?






Kolejna relacja już wkrótce! 🙂