Kinga Czerwińska
kamperem wzdłuż wybrzeża

Kamperem wzdłuż wybrzeża

Pozwólcie, że opiszę Wam moja wrześniową podróż wzdłuż Morza Bałtyckiego, jakiego nie znacie. 🙂 Nie ma mowy o codziennym leżeniu za parawanem, narzekaniu, noclegu w Willi u Stasia, u którego ceny przerastają niejeden zagraniczny, wypasiony apartament. Moja podróż z całą pewnością nie była nudna. Za to pełna przygód, zarówno tych dobrych, jak i złych. 5 dni kamperem, drugie pięć dni w apartamentach, by poznać różne style podróżowania.

03.09

Podróż kamperem wzdłuż wybrzeża Bałtyku brzmi bardzo kusząco. Zwłaszcza jeśli odbywa się z bliską osobą. Po niemal roku niewyjeżdżania nigdzie. Po męczącej pracy. Taka forma odpoczynku napawała mnie entuzjazmem i ekscytacją. Kiedy 3 września wyszłam z pracy dwie godziny wcześniej i wystartowałam na Kraków, czułam smak wolności, który przeplatał się z cytrynowym smakiem Johna Lemona. Czy tak smakuje szczęście?

Stacja pierwsza. Kraków. Maliny i szklaneczka Ballantines na dobry początek. Jednak to nie wystarczyło. Początek do dobrych nie należał.

04.09

Ja i mój Szymon obudziliśmy się znacząco za późno. Planowany wyjazd na drugi koniec kraju zamiast o 7 odbył się o 10. Wracaliśmy się po kurtkę Szymona. Zirytowana sama nie zorientowałam się, że zapomniałam mnóstwa rzeczy, w tym całej kosmetyczki, która zamiast jeździć kamperem, pozostała na pralce. 

Lekcja pierwsza: zamiast złościć się na innych, skup się na sobie.

6, czy 7 godzin w samochodzie i przygoda dopiero się zaczyna!

Stacja druga. Koszwały. No i przy tej stacji muszę się pochwalić. Na konkursie facebookowym firmy Calm Kampery, za piosenkę o podróżowaniu tym środkiem transportu, udało mi się wygrać wypożyczenie nowoczesnego kampera na 5 dni. Po przyjeździe na miejsce czuję przeogromne zmęczenie, ale nawet ono nie jest w stanie odebrać mojej radości i ochoty na przygodę. Kamper wygląda pięknie, kolorowo, obklejony naklejkami z całą pewnością rzuca się w oczy.

Stacja trzecia. Krynica Morska. Parkujemy przy samej plaży i postanawiamy zostać tam na noc.  Piwo na powitanie morza wypijamy po ciemku i w pośpiechu, gdyż wieje zimny wiatr. Nocleg na dziko nie stanowi dla mnie problemu. Jestem tak zmęczona, że zasypiam w sekundę. Obudzę się dopiero nad ranem, gdy usłyszę, jak przejeżdża koło nas auto Sebiksów z głośną muzą. Natomiast Szymon w nocy słyszy grasujące koło kampera dziki. Uf, dobrze, że spałam!

nasz kamper na pierwszej „dzikiej” miejscówce 😉

05.09

Śniadanie jemy na plaży. Kabanosy i ciepła herbata. Gafa pierwsza: kabanosy wpadają mi w piasek. Ale to i tak herbata i morze są tu najlepsze.

pierwsze śniadanie 🙂

Później idziemy na spacer na mieście i zakupy. Lekcja druga: nawet na najbardziej survivalowym wyjeździe trzeba pamiętać o kosmetykach! 😉 Jako jedni z pierwszych w tym dniu zwiedzamy latarnię morską. Później czeka nas już tylko wspaniała wycieczka rowerowa do granicy z Rosją. Po drodze wjeżdżamy na punkty widokowe, a nawet górki: Wielbłądzi Garb i Górę Pirata. 

widok z Góry Pirata
przerwa na plaży

Droga do granicy jest długa, koniecznie musi być przerwa na plażę i monstera. W końcu docieramy do miejsca docelowego. Jakaż szkoda, że granice Polski nie ciągną się jeszcze dalej! Jednak w drodze powrotnej już odczuwam zmęczenie, głód, bolące od siodełka pośladki. Dlatego droga i smaczna rybka w centrum Krynicy Morskiej jest należytą nagrodą. Potem wsiadamy w kampera i ruszamy dalej.

dalej w głąb Rosji już nie pojedziem
granica na plaży, za siatką niewydeptany piasek 😉
uroczy las, przez który wiodła nasza droga

Stacja czwarta. Stegna. Camping 159 „Camp”.  Opróżniamy, co trzeba i uzupełniamy zapasy w kamperze (pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy ;)) i dopiero potem udajemy się na resztki zachodu słońca. Ale i tak jest uroczo. Czeka nas zimny wieczór, więc zamiast planowanego grilla siedzimy w kamperze, wcinając przekąski i grając w wymyślone przez siebie gry. Prawdziwym wyzwaniem jest dla mnie prysznic na kempingu, na którym prawie nie ma ludzi. Jest ciemno i pusto. Wymyślałam historię o mężczyźnie z nożem, czającym się za zasłoną prysznica. Szymon z kolei obawia się wejścia pod prysznic lisa, który grasuje na kempingu. 😉 Na szczęście obojgu nam udaje się skutecznie wymyć w ciepłej wodzie, dzięki czemu spałoby się całkiem dobrze, gdyby nie to, że stwierdziliśmy, że po co poziomować kampera na jedną noc i spaliśmy strasznie krzywo. Teraz już rozumiemy… kamper musi mieć równiutko ustawione wszystkie 4 koła, aby człowiek mógł być wyspany. 😉

tuż po zachodzie w Stegnie

06.09

Śniadanko w kempingowym lesie jest super. Zaczynam czuć ten klimat. Naprawdę jest ekstra! Robimy kilka pamiątkowych zdjęć, po czym idziemy na plażę. Znajduję tam całkiem duży, piękny bursztyn. „Masz szczęście!” – mówi Szymon, a ja naprawdę czuję, jak ono szeroko się do mnie uśmiecha. W Stegnie jemy najpyszniejsze na świecie gofry i wypijamy tak dobrą, czarną kawę, że wcale nie tęsknimy za mlekiem! Chętnie zostałabym tam dłużej. Jest słonecznie, czysto i radośnie. Jednak kolejne punkty wyprawy wzywają. Jadąc dalej, mijamy labirynt w kukurydzy z wirtualną rzeczywistością i już chyba do końca wyjazdu będę mówić: „dlaczego się tam nie zatrzymaliśmy”. 😀

skoro ładnie wygląda, to dopiero jak musiał smakować 😉

najlepiej za kierownicą wygląda się na postoju

pamiątkowe 🙂

Stacja piąta. Władysławowo. Camping Alexa. Najlepszy kemping, na jakim byłam. Przyjemność ta kosztuje nas równe 100 zł, jednak miejsce na kampera znajduje się przy samej linii brzegowej, skąd możemy oglądać wschody i zachody słońca. Na kempingu po raz pierwszy gramy w mini golfa, gdzie grając uczciwie i zgodnie z zasadami remisuję z Szymonem, co jest dla mnie całkiem sporym powodem do dumy. :p  Zanim jednak nastanie uroczy wieczór, zwiedzamy na rowerach Władysławowo i korzystamy z dwóch atrakcji w Lunaparku Sowińskim. Kolejka Górska (szkoda, że taka krótka) wyzwala ze mnie szał dziecięcej radości, a Koło Młyńskie pozwala na oglądanie wspaniałych widoków.

w lunaparku jak w domu 🙂

Po zachodzie słońca robimy grilla. Pierwszego grilla podczas wyjazdu i zdaje się najlepszego. 06.09 to poniedziałek właśnie taki, jak lubię i zdaje się, że najlepszy dzień podczas całej 10-dniowej wycieczki. Zaskakuje nas na nim serniczek z marakują. To słodkie niczym deser, zupełnie niepozorne piwo o zawartości 9,5% alkoholu. No tak, jest wesoło 😉

07.09

Wstajemy bardzo, bardzo wcześnie, by obejrzeć wschód słońca. Wychodzimy z kampera w śpiworach, a gdy pstrykniemy kilka zdjęć (i tak nie oddają całego piękna), wracamy, by dalej spać. Trzeba zaznaczyć, że to naprawdę wspaniały komfort, móc wyjść w śpiworze, obejrzeć wspaniały zachód i zawrócić do spania. 🙂 Budzimy się o 9 i robimy najlepsze na świecie śniadanie z widokiem na morze. Potem żegnamy uroczy kemping, Władysławowo i udajemy się w dłuższą podróż dalej na zachód, by odkrywać świat, a właściwie Polskę, która jest ważnym elementem tego świata.

wspaniale jest móc obejrzeć taki wschód, bez potrzeby wędrowania na plażę!

usmiechnięte śniadanie na klifie

czas pożegnać świetną miejscówkę
widok na morze z klifu

Tym razem wypoczęta i uśmiechnięta prowadzę kampera. Podczas szybkiej jazdy czuć opór powietrza. I ten wiatr… „żeby go tylko nie przewrócił” – myślę. Na szczęście, przewracają się tylko talerze na blacie, plecaki na siedzeniu i żel pod prysznic na umywalce. Lekcja kolejna: podczas jazdy w kamperze wszystko trzęsie się jak galareta. Lepiej schowaj to tak dobrze, jak tylko możesz!

Stacja szósta. Łeba. Camping nr 21 Morski. Od samego początku nie budzi mojej sympatii. Owszem, zawsze chciałam, żeby czule i z radością witały mnie tłumy… no ale nie chciałam, żeby to były chmary komarów! Obsiadają mnie z dziką namiętnością, nawet gdy schylam się zawiązać buta. Idziemy na najbliższą plażę w Łebie, która miała być tak blisko od kempingu, a jednak jest trochę daleko… No ale trzeba docenić zdrowe nogi (póki są zdrowe!). Wieczorkiem na rowerach wybieramy się na basen do Hotelu Łeba, który znajduje się tuż obok kempingu, który rozważaliśmy w swoich wyborach i znowu myślę: „ach, dlaczego człowiek podjął znów złą decyzję”. Decyzja była tym gorsza, że od razu wykupiłam 2 nocki na Kempingu Morskim, żeby (jak mówił Szymon) „nie trzeba było tracić czasu na przejazd z kempingu na kemping”. Co miałoby swój sens, gdyby kemping był tak fajny, jak ten we Władysławie. 

Późnym wieczorem rozpalamy grilla. Trochę łudzimy się, dym odstraszy komary.  Kemping Leśny to jednak nie tylko multum komarów, ale i pająków, dużych pająków, z grubymi brzuchami i wzorami na ciele. Prawdziwa wystawa krzyżaków i innych bestii, które „podobno” nie gryzą, ale budzą grozę większą niż niejeden rottweiler. Inną grozą są obleśne prysznice, słuchawki ociekające rdzą, zabity prusak gdzieś przy wejściu, robaki i robaczki spacerujące po kabinach, pająki zwisające z sufitu. Na myśl o prysznicu robi mi się niedobrze i nawet już rozważam naszą ciasną kamperową klitkę ze słabo spływającą wodą. Niemniej jednak odważam się i jak prawdziwa wojowniczka udaję się na walkę z robakami, pająkami i własnym brudem. Kemping Morski z całą pewnością jest najgorszym kempingiem, na jakim dotychczas byłam. Nie mam pojęcia skąd na google jego pozytywne opinie (chyba że ktoś ceni wystawę pająków, kąpiel w komarzycach i lekcję na temat korozji w cenie biletu).

sama miejscówka nie wygląda źle
pan gospodarz

08.09

Pobudka w Łebie. Popełniam kolejną gafę (a numerowanie ich już chyba nie ma sensu). Z racji, że jedyne swoje długie spodnie ubrudziłam ketchupem, a nie wyobrażam sobie nie mieć długich spodni w obliczu zagrożeń komarów, udaję się na zakupy do pierwszego lepszego namiotu: „wyprzedaż -50%” (kto był nad polskim morzem, ten wie). Leci tam najgorsza na świecie piosenka disco-polo, której naprawdę wkurzający refren zapętla się przez dobre 15 minut. Świetny sposób, by pozbyć się klientów, ale nie tych, którzy pobrudzili swoje ostatnie spodnie. Biorę pierwsze lepsze gacie, pędzę do przymierzalni. Co tam, że krótkie i zajeżdżają chińczyzną na kilometr, ważne, że w nie wejdę. 😉  Biorę je, pędzę do kasy. 40 złotych. Szybko, szybko, przebieram w poszukiwaniu banknotów. Oby tylko wyjść, oby nie słyszeć muzyki, która krzywi moją psychikę. Kupione. Najgłupszy zakup w życiu. Nie włożyłam ich podczas całego wyjazdu. Ani też po wakacjach. Ot doskonały przykład jak muzyka podczas zakupów wpływa na klienta. I to nie tylko ta piękna.

Jednak teraz miły punkt programu. Podróż rowerem na ruchome wydmy do Słowińskiego Parku Narodowego. Znowu nabijemy trochę kilometrów. Jest naprawdę gorąco. Na wydmach czuję się jak na prawdziwej pustyni, a prawdziwość tego poczucia potęguję fakt kończącej się wody i braku jedzenia. Ruchome Wydmy w Łebie w porównaniu do Wydm Maspalomas na Gran Canarii wyglądają słabo, ale jaki kraj takie wydmy. 😉 Ale żebym nie wyszła na “zgorzknialca”, owszem, jest się czym zachwycać. Roślinność na wydmach jest zupełnie inna niż wszędzie, a wielkie tereny gładkiego piasku robią wrażenie.

stary most nad Jezioro Łebsko

ciekawa roślinność na wydmach

na szczycie piaszczystej góry 🙂 po jednej stronie morze, a po drugiej jezioro

czas, aby się schłodzić

droga, wiodąca od morza na wydmy
czas odpocząć 😉

W drodze powrotnej słabi i wycieńczeni z głodu zahaczamy o karczmę, a gdy energia wróci, wracamy do Parku Narodowego, by poleżeć na złotych wydmach, a potem „spróbować czegoś nowego” i przejechać się na rowerze brzegiem plaży. 

uwielbiam takie zejścia na plażę
czas, by zrobić coś po raz pierwszy!
pożegnanie z jeziorem

Po powrocie udaje nam się jeszcze obejrzeć piękny zachód słońca. Kosztem wielu ukąszeń przez komary, ale ślady po ukąszeniach znikną, a zdjęcia z zachodu zostaną. 🙂 Późnym wieczorem grill, pyszny Jagermaister i gry: w czółko, w szubienicę, w zgadywanki. Najpierw przed kamperem, potem w kamperze. I ostatnia noc, a przed nią wypowiedziane: „jak dobrze, że jutro stąd wyjeżdżamy. Mam dosyć tej Łeby!”.

takie zdjęcie już nie potrzebuje komentarza

09.09

Dosyć Łeby, ale czy i dosyć kampera? Na pewno jeszcze chciałabym kiedyś podróżować w ten sposób. Może po Norwegii, może po Bałkanach? Ale na pewno nie po Łebie! 😉 Spory kawał dnia schodzi na tym, by znaleźć co nieco pożywienia (nie przekonują mnie pająki), posprzątać kampera, dojechać do Koszwał i oddać dotychczasowy środek transportu.

pożegnalne zdjęcie z kamperem 😉

Z wielkiego kampera przesiadamy się do (jak się teraz okazuje) niewielkiej Hondy. Ależ o ile szybciej się jedzie. 😉 I nie latają po całym aucie bagaże. 😉 Jednak droga z Koszwał do Jastrzębiej Góry dłuży mi się niemiłosiernie. Próbujemy zabić czas wymyślaniem głupich piosenek i jedzeniem z KFC. Mamy nadzieję, że złe przygody się skończyły. Niestety nieszczęsna Łeba niesie ze sobą jeszcze jedną nieszczęsną wieść… wyjeżdżając z miasta, dostaję informację o wypadku kolegi z pracy, który leży w szpitalu. Ale nadzieja to matka szczęśliwych. Kupujemy ją w Lidlu razem z kiełbaskami na grilla i camembertem.

Stacja siódma. Jastrzębia Góra. (Nie liczymy powrotu do Koszwał jako stacji ;)). Willa Abrazja daje nam radość. Ładna łazienka, świeża pościel, ręczniki. Oboje marzymy, by wymyć się, wypachnić po kamperowej przygodzie. Jeszcze tego wieczoru udajemy się na najbliższą plażę, aby obejrzeć zachód słońca, a późnym wieczorem idziemy na najlepszą na świecie Pina Coladę. Coctail Bar Max z pewnością serwuje najlepsze drinki w Jastrzębiej Górze, za które oczywiście trzeba słono zapłacić, ale lepszy jeden dobry drink niż dziesięć byle jakich. Po zakończonej wyprawie na miasto spełniamy marzenie o prysznicu bez pająków i udajemy się w krainę snu na łóżku, które naprawdę posiada ogromnie wygodny materac!

łapiemy ostatnie promienie słońca

sam zachód też jest uroczy
extra drinki, zasługujące na zdjęcie
nocne zdjęcie z jastrzębiem

10.09

Poranek w Jastrzębiej Górze. Zapowiada się ciepły dzień. Mamy spędzić go na plaży, ale nim się tam udamy, postanawiamy odwiedzić latarnię morską Rozewie i najdalej wysunięty na północ punkt. Wszędzie docieramy na nogach.

jak jeszcze trochę urosnę, to przerosnę latarnię 😉

a tak jest w środku 🙂

wąwóz „Lisi Jar”

Gwiazda Północy 🙂 najdalej wysunięty na północ punkt Polski

na plaży już życie wrze

Na odwiedzeniu tych miejsc schodzi nam ponad pół dnia, a nim zjemy obiad (bardzo smaczna rybka), okazuje się, że na plaży lądujemy późnym popołudniem. Biorę strój kąpielowy, piwo, sporo przekąsek i książkę, ale jak się okazuje, tylko ostatnie pozostaje tknięte. Kładę się na piasku i zaczynam czytać, a nim skończy się wstęp – zasypiam. Szymon podobnie. Budzimy się tuż przed zachodem słońca. To poplażowaliśmy. Szkoda, że się nie wykąpaliśmy w morzu, ale co się odwlecze, to nie uciecze – myślę. A lekcja jest taka: co się odwlecze, to może uciec. Dlaczego? O tym będzie kolejnego dnia. Na szczęście nie odwlekła się i nie uciekła sałatka z truskawkami, na którą udaliśmy się tego dnia do restauracji Papaj.

zanim dotrzemy na plażę jest już chłodniej i prawie pusto 😉

11.09

Ten dzień zapowiada się intensywnie i ekscytująco. Wycieczka rowerowa na Hel. 47 km w jedną stronę. Piękne widoki. Na Helu mamy W KOŃCU odwiedzić tamtejszą latarnię morską. Do tego wcześnie wrócić i poimprezować w jeleniej Górze.

W drodze na hel mijamy mnóstwo stacji pośrednich: Chałupy, Kuźnica, Jastarnia, Jurata. Wszędzie uroczo. Zatoka Gdańska to prawdziwe wysypisko surferów i rybaków. Najbardziej zachwycam plażą w Kuźnicy. Jest szeroka, piaszczysta i bez ludzi. Ale czas, a w tym przypadku zwany czasem Szymon nagli. 😉

fragment drogi rowerowej na Hel
postój nad Zatoką Gdańską
pusta, piękna plaża

Miał to być ostatni postój przed Helem

Hel już tuż, tuż, gdy zakręt w prawo, nagłe zatrzymanie Szymona, wjazd w jego oponę, sprawiają, że niespodziewanie spadam z roweru, upadając (może i na szczęście) na dwie ręce i kolano. Na początku nic mnie nie boli, widzę tylko ciemne plamy przed oczami i czuję jak mi niedobrze. Potem dopiero zaczyna się ból. Krew, piasek, rana, siniaki, ból przy poruszaniu nadgarstkami, strach. Kręci mi się w głowie i z trudem doczłapuję do najbliższej stacji kolejowej. Niech tylko przyjedzie pociąg, niech weźmie mnie na Hel (tam już blisko), a kupię potrzebny opatrunek i płyn do odkażania (choć na początek chodzi nawet po głowie myśl o SORZE).

Pociąg spóźnia się już chyba ponad 45 minut. W międzyczasie dowiaduję się, że stan zdrowia kolegi po wypadku jest naprawdę słaby. Gdy myślę o tym, że jego mają odłączyć od aparatury, a ja ubolewam z powodu rozbitego kolana, postanawiam jednak zmobilizować się i dojechać o własnych siłach. Gdy tylko przejadę kawałek, okazuje się, że pociąg jednak przyjechał. Jednak to jeszcze nie koniec przygód. 

Stacja ósma. Hel. Po przyjeździe na Hel (przynajmniej mogę się chwalić, że dojechałam do celu) okazuje się, że apteka została zamknięta 10 minut temu. Siadam więc w parku i czekam, aż Szymon objedzie na rowerze do dalszej apteki, a gdy tak czekam, rozpętuje się prawdziwa ulewa. Ale cóż zrobić. Gdy w końcu udaje się opatrzyć ranę, wchodzimy do pierwszej lepszej knajpy, by zjeść, osuszyć się i napić rumu, na rozgrzanie, uspokojenie i poprawę nastroju. Udaje się na chwilę odetchnąć, ale przyjemność ta wynosi nas ponad 150 złotych.

Wychodząc z knajpy, dowiaduję się, że J., który w czwartek miał wypadek, zmarł. To człowiek zaledwie rok starszy ode mnie. Początkowo nie dowierzam, ale otumaniona bólem fizycznym i psychicznym idę przez deszcz, prowadząc rower, docierając aż na sam Cypel. Początek Polski. Koniec życia. Nie pojmuję rzeczywistości. Jednak po chwili deszcz się uspokaja, a zza chmur wychodzi piękne słońce. Tak, widzę jak J. się uśmiecha. Być może wcale już nie cierpi. Postanawiamy z Szymonem zostać na zachód słońca. Przed zachodem udaje nam się wykonać całkiem ładne zdjęcie, ale samego zachodu nie widać, słońce znów przysłaniają szare chmury.

z przygodami, ale Hel zdobyty!

Udajemy się wcześniej na pociąg, w celu kupienia biletów, aby na pewno mieć miejsce. W drodze na stację słyszę jak zespół rockmanów rewelacyjnie gra, jednak postanawiamy najpierw kupić bilety, a potem wrócić się, posłuchać. Oczywiście… kasa biletowa zamknięta. Wracamy więc posłuchać muzyki, ale panowie właśnie mają przerwę i nie jest dane  nam usłyszeć ani jednej piosenki. Idziemy  więc wcześniej na pociąg. I tutaj dopiero zaczyna się przygoda. Pociąg przyjeżdża spóźniony. Wsiadamy z rowerami. Czuję się naprawdę źle i oddycham z ulgą, gdy kierownik pociągu zgadza się sprzedać bilet mi i Szymonowi, pomimo tego, że przewidziane 6 biletów na rowery zostały już wykupione.

Niestety ulga trwa tylko chwilę, a złośliwość ludzka nie zna granic. “Teraz wpuszczacie z rowerami… a wcześniej kazaliście czekać na następny pociąg!” – kąśliwości zaczyna z pewnością niezaspokojony facet. – “Proszę pana, to jest ostatni pociąg…” – “mnie to nie obchodzi, złożę na Was skargę”. Skarga działa na kierownika pociągu niczym płachta na byka. Każe wszystkim z rowerami natychmiast wysiąść. Ale jak to, zaraz? Przecież sprzedał już bilet pewnej kobiecie, przymykając oko na jej rower. Teraz, pomimo ważnego biletu, każe jej opuścić pociąg. Inni ludzie nie dają za wygraną. Nie chcą wysiadać. Uważają za polski absurd to, że nie mogę wrócić do domu ostatnim pociągiem, przewożąc rower, zwłaszcza że naprawdę jest mnóstwo miejsca i wszyscy spokojnie się zmieszczą. To są właśnie chwile, kiedy zasady są ważniejsze od człowieka. Osobiście niedobrze robi mi się od takiego biurokratycznego podejścia. Innym ludziom też, bo ani w głowie im wysiadać, czekają na przyjazd policji. Ja jestem zbyt zdenerwowana, by czekać. Za dużo stresu w tym dniu. Cała się trzęsę, wysiadam i gardzę wszystkim. Szymon próbuje jeszcze rozmawiać, zwłaszcza że dziewczyna z zakupionym przed aferą biletem postanawia rozkręcić rower, przewożąc go jako bagaż podręczny.  Szymon chce tak samo, ale kontrolerzy się nie zgadzają. Sypią się mandaty dla tych, co nie wysiedli. Pociąg odjeżdża. Bez nas. Godzina 22.30. Zimno i ciemno. Podejrzani ludzie na dworcu. Nie za bardzo mogę zginać nogę.  Ale to jest właśnie ta chwila, kiedy wypowiada się rzadko wypowiadane, brzydko brzmiące: ‘i chuj” i jedzie dalej. Jednak po 10-15 km odpadam z gry. Adrenalina i wściekłość hamuje ból, ale noga odmawia posłuszeństwa. W końcu zamawiamy taksówkę. 150 złotych i końcu może usiąść na łóżku i na spokojnie po wyjmować z rany powbijane do niej ziarenka piasku. Tej nocy, mimo przeraźliwego zmęczenia długo nie mogę zasnąć.

12.09

Długo nie mogę zasnąć i długo śpię. Tego dnia mamy się wykwaterować, a śpię tak długo, że musimy prosić o przedłużenie doby hotelowej, gdyż zwyczajnie nie wyrobimy się ze spakowaniem. Jak pies z kulawą nogę wędruję jeszcze na plażę, by jak osoba w podeszłym wieku usiąść na ławeczce przy zejściu na plażę i popatrzeć na morze. W końcu czeka nas podróż do ostatniej już destynacji.

Stacja dziewiąta. Gdańsk. Willa Angela. Niewyobrażalne, że teraz ceny zmalały tam 3-4 krotnie. Jednak w zamian za to, że zarezerwowaliśmy pobyt, kiedy były droższe, dostajemy pokój trzyosobowy z tarasem (z którego i tak nie przyjdzie nam skorzystać). Willa jest daleko od plaży, za to zaledwie 10 minut autobusem od starego miasta, dlatego wybieramy się tam wieczorem. To całkiem przyjemny niedzielny, wieczór w centrum Gdańska,  który po zmroku wygląda wyjątkowo cudnie. Pizza, drinki i słynne koło młyńskie, z którego całe miasto wydaje się jeszcze cudowniejsze. 

atrakcja wieczoru
podczas przejażdżki

13.09

Dzień jest dość chłodny, dlatego pozwalamy sobie dłużej pospać, a po śniadaniu wybieramy się do…
Stacja dziesiąta. Sopot. Ostatnio bywam tam dość często, ale to nie przeszkadza mi w rozkoszowaniu się tym małym, turystycznym miasteczkiem. Wzięłam książkę, by w końcu z nią posiedzieć na plaży, ale jest na to zdecydowanie zimno i nie idzie usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Dlatego dużo spacerujemy, w gruncie rzeczy docierając aż na plażę w Gdańsku. Spacery przeplatamy ciepłym posiłkiem, czy herbatą. Nawet udaje się skosztować pysznego sushi. 😉 Chcemy obejrzeć nasz ostatni zachód nad morzem, ale niestety słońce chowa się za chmurami.

pięknie wygląda, a jeszcze lepiej smakuje 😉
zimno i szare chmury, ale i tak znajdą się tacy co wejdą do wody

14.09

Dzień powrotu. Jednak nim to nastąpi, odwiedzamy jeszcze plażę Gdańsk Jelitkowo. Dzień jest sporo cieplejszy niż poprzedni, dlatego szkoda nam, że trzeba wyjeżdżać, gdyż bardzo przyjemnie spaceruje się po piasku bosymi stopami. Niestety, gdy zegar wybija czternastą, najwyższa pora powiedzieć morzu: “do zobaczenia” i rozpocząć długą podróż do szarej rzeczywistości.

ostatni spacer

2 thoughts on “Kamperem wzdłuż wybrzeża

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *